Biegiem przez Dolomity

Jest 10 czerwca 2016 roku, godzina 22: 30, na starcie blisko 350 osób z kilkunastu krajów w uroczej miejscowości Forno di Zoldo, w samym sercu włoskich Dolomitów. Wszystkim przyświeca jeden cel, jakim jest meta ultramaratonu Dolomiti Extreme Trail, odległa o 103 km z sumą podbiegów przeszło 7000 m. Dystans biegu do pokonania można porównać do dziesięciokrotnego zdobycia najwyższego szczytu Bieszczadów, Tarnicy z Wołosatego, w ciągu założonego limitu czasu 28 godzin. Oczywiście, o czym przekonałem się później, stopień trudności bieszczadzkich szlaków odbiega „nieco” od tych w Dolomitach. 
W tłumie oczekujących na start ja i dręczące mnie pytania. Jak zniosę całonocny bieg? Czy kontuzjowane kolano wytrzyma? Jak poradzę sobie z dystansem i przewyższeniem, jakiego jeszcze nigdy nie próbowałem pokonać? Moje założenia to pokonać trasę w czasie 20 godzin. Dokładnie o 22:30, przy dźwiękach muzyki klasycznej, wyruszamy drogą przez centrum Zoldo przy głośnym dopingu miejscowej ludności i turystów, by po 3 kilometrach rozpocząć wspinaczkę na pierwszy szczyt Sturlon di Cornia o wysokości 1828 m n.p.m.
Wątpliwości znikają, a w ich miejsce czuję adrenalinę i zew rywalizacji, choć tak naprawdę wiem, że to będzie walka z samym sobą. Z każdym kilometrem trasa staje się coraz ciekawsza, ale i trudniejsza zarazem. Wąska ścieżka przez las zmienia się w wysokogórski szlak, na którym pokonuję strome piargi z ruchomymi kamieniami, żleby zabezpieczone linami poręczowymi, płaty kosodrzewiny, czy górskie hale. Jest ciemno, blask latarki nie sięga daleko, jednak pomimo tego odczuwam przestrzeń i ekspozycję terenu. Po kilku godzinach biegu w towarzystwie innych zawodników nagle biegnę sam, w nogach mam przebytych 30 kilometrów i 6 godzin wysiłku, tempo słabe, odzywa się kolano, wracają wątpliwości i pytania z linii startu. Jestem sam na sam z moją wyobraźnią podsuwającą mi cyferki 70 kilometrów do pokonania i wracają wątpliwości ze startu. Zaczynam pytać, po co to robię?
W ciemnościach dobiegam do przełęczy Duran, gdzie piję ciepłą herbatę i colę, pożywiam się bananem, bakaliami i ruszam dalej. Punkt żywieniowy na trasie ultramaratonu jest dla mnie taką pośrednią metą, na którą zawsze wbiegam w lepszym nastroju, jest to chwila wytchnienia i złapania oddechu, rozmowy z wolontariuszami, czy wreszcie posilenia się i uzupełnienia płynów w organizmie. Po chwili wybiegam z punktu i zaczynam wspinaczkę stromymi zakosami na Grissetes (2050 m n.p.m.). Resztkami sił pokonuję ostatni podbieg, tempo znacznie spada, wyprzedzają mnie inni zawodnicy, a kryzys na dobre zadomowił się w mojej głowie. Po osiągnięciu wierzchołka Grissetes wstaje świt, a ja wierzę, że słońce ogrzeje także moją spustoszoną wysiłkiem motywację. Wyłączam latarkę i zaczynam zbieg, mając nadzieję, że będzie wyglądał jak dobrze mi znane bieszczadzkie szlaki. Nic z tych rzeczy, wąska ścieżka między głazami o dużej stromiźnie nie pozwala rozwinąć prędkości.  Nagle potykam się o korzeń i uderzam bolącym nadal kolanem o głaz. Przez dłuższą chwilę nie czuję nic poza bólem, jakiś biegacz zatrzymuje się pytając czy wszystko w porządku, kiwam tylko głową nie chcąc go zatrzymywać. Lekkie krwawienie z kolana nie stanowi problemu. Dużo gorszy jest ból, który może uniemożliwić dalszy bieg. Po chwili kolano boli mniej, wydaje się tylko stłuczone. Kontynuuję zbieg do schroniska della Grava, ścieżka staje się coraz szersza i łatwiejsza technicznie. Biegnę coraz lepszym tempem, zbliża się 50 kilometr i 9 godzina od startu.
Na punkcie odżywczym Col de Baldi smakuję włoskich serów, bakalii i rosołu z makaronem, (smakuje prawie jak u mamy), który działa jak balsam na podrażniony żołądek. Biegnę teraz wygodną ścieżką i po 8 kilometrach docieram do Passo Staulanza, gdzie zlokalizowano tzw. przepak, czyli punkt z własnymi rzeczami przygotowanymi przed startem. Zmieniam koszulkę, uzupełniam napoje, batony i żele energetyczne. Wolontariusz podaje mi miskę z ciepłym rosołem i słyszę polskie: „Na zdrowie”. Odpowiadam: „Grazie”. Atmosfera w tym miejscu biegu jest fantastyczna. Młodzi ludzie, którzy obsługują punkt zachęcają do dalszego biegu, kibicują, pomagają przy prostych i niekoniecznie przyjemnych czynnościach, jak choćby zmiana obuwia.
W dalszą drogę wyruszam pełen energii i wiary w to, że dobiegnę do mety. Wiem, że w Polsce sporo osób mnie dopinguje, raz za razem słyszę w telefonie dźwięk dochodzących wiadomości. Nabieram tempa i wyprzedzam kilka osób. Po kilkunastu kilometrach dobiegam pod najwyższy punkt ultramaratonu. Szczyt Monte Rita o wysokości 2160 m n.p.m. wznosi się 800 metrów ponad schroniskiem Talamiki, w którym jest punkt żywieniowy. Za mną 14 godzin biegu i 70 kilometrów w nogach. Po ponad godzinnej wspinaczce wraz z dwójką Niemców i Włochem osiągamy wierzchołek Rity w strugach rzęsistego deszczu. W schronisku pod szczytem jest ciepła, słodka kawa i rosół. Szybki posiłek i ruszam w dalszą drogę. Zbieg w dół robi się typowo bieszczadzki, błoto jak plastelina działa na wyobraźnię moich towarzyszy. Biegną wolniej, żegnam się z międzynarodowym towarzystwem i lecę w dół w swoim tempie. Docieram do przełęczy Passo Cibana, pozdrawiam wolontariuszy i biegnę nadal jak natchniony, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogę nie ukończyć zawodów.  Przedstartowe założenie pokonania trasy w 20 godzin zaczyna stawać się realne, pozostało 20 kilometrów i 4 godziny zapasu.
Ostatni etap okazuje się jednak drogą przez piekło. Jestem sam, szlak robi się trudny tak, jak na początku biegu, czuję w nogach pokonany dystans niemalże dwóch maratonów, a skurcze przepowiadające nóg, zaczynają mi towarzyszyć zwiastując problemy z utrzymaniem tempa biegu. Organizm pomimo dostarczanego pożywienia zaczyna się buntować, żołądek wskutek wielogodzinnego wytrząsania nie przyjmuje pokarmu, brak apetytu, odruch wymiotny przy przyjmowaniu słodyczy, osłabienie i drgawki.  Ultramaratończycy znają to bardzo dobrze. W głowie piętrzą się myśli i pytania. Po co? Dlaczego biegniesz? Tak trudno znaleźć odpowiedzi. Mimowolnie robię krok do przodu, jeden, drugi, trzeci…, a następne zaczynają być pewnego rodzaju automatyzmem. W głowie już nie przewalają się pytania o cel i sens tego, co robię. Biegnę jak automat, potykając się raz za razem o kamienie i wystające korzenie, w głowie pojawiają się ulubione piosenki, które zaczynam nucić cicho „… dziś raczej nie wpadnę, bo umarłem (…) niech pan uważa, bo pan umrze i będzie pan chodził zabity… /Lao Che - Życie jest jak tramwaj/”.
Powoli zbliżam się do mety. Zegarek pokazuje 97 km, pokonuję trawers między kosodrzewiną i piargami i nagle za zakrętem ścieżki tablica z napisem 100 km. Błąd zegarka czy organizatorów? To teraz nieważne, najważniejszy jest widok doliny Val di Zoldo i świadomość, że nie jest to więcej niż trzy kilometry. Szybko zbiegam w dolinę, początki miejscowości, pierwsi kibice, ostatni podbieg pod metę w centrum di Zoldo, jakiś wolontariusz biegnie ze mną krzycząc i dopingując mnie na ostatnich metrach. Wpadam na metę, spiker krzyczy „Lukasz, Polonia, brawo, brawo…”  Uwielbiam ten moment, kiedy opieram  ręce o kolana, i czuje, że odwaliłem kawał dobrej roboty. I wszystkie pytania o sens i cel chowają się w najgłębsze części mojej świadomości.  Już nie pytam siebie  po co to robię, ale jak to zrobiłem. Stan mojego umysłu na  moment euforii na linii mety wyraża myśl, że wszystko jest możliwe. Niech trwa wiecznie!
Dystans 103 km pokonałem w 18 godzin i 58 minut zajmując ostatecznie 34 miejsce. Bieg ukończyło 129 zawodników z 350 zgłoszonych.
Przed zawodami wraz z moją towarzyszką wyprawy Iwoną Turosz, która zajęła 4 miejsce wśród kobiet, przeszliśmy kilka szlaków z elementami wspinaczki zwanymi popularnie Via Ferratami (co z włoskiego oznacza drogi żelazne). Są to szlaki górskie ubezpieczone liną stalową, do której należy się wpinać lonżą z uprzężą ze względu na trudności wspinaczkowe i bezpieczeństwo. Drogi te są bardzo fajnym sposobem na zwiedzanie Dolomitów z odrobiną emocji i adrenaliny.
Na koniec czas na podziękowania. Moje uczestnictwo w zawodach nie byłoby możliwe, gdyby nie wsparcie, jakie otrzymałem od Nadleśniczego Nadleśnictwa Ustrzyki Dolne Pana Macieja Szpiecha, Klubu Biegających Leśników oraz SITLiD Okręgu Krośnieńskiego, za które bardzo serdecznie dziękuję.
Łukasz Dziuban