Dalmacja Ultra Trail, czyli kawał
roboty nikomu niepotrzebnej
Trzy, dwa, jeden! Start! Jest
piątek godzina 15.00, normalni ludzie zaczynają tak uwielbiany i czczony
weekend, a ja do roboty, zresztą nikomu niepotrzebnej… Jest do zrobienia
biegiem i marszem 155 km w poziomie i ponad 6,5 km w pionie po dalmackich
górach.


Zaczynamy bieg w Omiś, małym, urokliwym mieście, rządzonym niegdyś
przez piratów. Biegnę z Katarzyną Szewczyk z tyłu stawki, a urocze stare miasto
żegna nas oklaskami turystów i miejscowych. Docieramy do mostu na rzece Cetina,
stawka mocno się rozciągnęła, a pierwsze „harty” są już po drugiej stronie
rzeki. Biegnę według zasady „minuta na starcie, godzina na mecie”, nie forsuję
tempa przez pierwsze kilometry, po to by utrzymać wolniejsze tempo, ale przez
możliwie długi dystans. Podobnie robi Kasia i jak się później okazało to była
dobra taktyka. Pierwsze podejście pokonuję bardzo spokojnie, wyprzedzając kilku
„sprinterów”. Kilometry uciekają, a ja zastanawiam się jaki to będzie bieg? Dystans,
przewyższenie, punkty odżywcze, jedzenie, picie. Wszystko to wiem, ale to tylko
mała część tego, co może mnie zaskoczyć. Pozostają rzeczy, które ciężko przewidzieć.
Kontuzje, przeciążenia nóg, problemy żołądkowe, a może „klęknięcie psychy”? Co mnie zaskoczy,
czy uda mi się dotrzeć do mety, a może „zmieli” mnie coś po drodze i to będzie
ten bieg, którego po raz pierwszy nie ukończę. O zmroku docieram do okolic Splitu,
a ciemność zaskakuje mnie kilka kilometrów przed ruinami starożytnego
miasteczka Solin, przez które poprowadzono trasę. Towarzyszą mi piękne widoki
na tętniące życiem portowe miasto Split.

Kamienną ścieżką wdrapuję się na
szczyt Mali Kozjak (631 m npm), mijam go jak „mały koźlak” i zanurzam się w ciemności niemal niczym niezmąconej. Nie ma
łuny bijącej od nadmorskich kurortów, knajpek i nadadriatyckich miast. Nie ma
gwaru, turystów, kibiców. Nie ma też biegaczy, którzy są daleko przede mną i
daleko za mną. Jest czterdziesty piąty kilometr, a ja zaczynam samotny bieg (jak
się potem okazało) już do mety. W głębi lądu Chorwacja okazuje się zupełnie
inną krainą od tej znanej mi plażowo-sielankowej strefy komfortu. Mijam
niezliczone opustoszałe gospodarstwa i domy, niejednokrotnie z zawalonymi
dachami, bez okien, gdzie wkradła się już roślinność. Noc potęguje moje
doznania, wyobrażam sobie jak te domostwa funkcjonowały i zastanawiam się
dlaczego teraz stoją opustoszałe. Trzęsienie ziemi, które nawiedziło Dalmację w
latach 50 ubiegłego wieku? Wojna domowa z lat 90? A może po prostu czynnik
ekonomiczny spowodował migrację ludzi w stronę turystycznego wybrzeża. Na myśl
przychodzą mi Bieszczady z lat powojennych, tak właśnie musiały wyglądać
bieszczadzkie wioski zaraz po wojnie, puste, ciche i smutne. Biegnę wzdłuż
niezliczonych kamiennych murków, opuszczonych gajów oliwnych... Obrazy te świadczą
o tym że człowiek próbował wydrzeć wszechobecnej i ekspansywnej makii śródziemnomorskiej
choćby kawałek ziemi. Mijam kolejne punkty kontrolne, na których mogę się
posilić i uzupełnić wodę oraz płyny w bidonach. Sery, salami, boczek, banany,
chipsy i orzeszki ziemne. Taki zestaw serwuję sobie na niemal każdym z
trzynastu punktów kontrolnych, oczywiście w umiarkowanych ilościach co by nie
spowodować przedwczesnego, niekontrolowanego powrotu posiłku na zewnątrz. Z
analizy trasy wynikało, że najtrudniejszy odcinek to 17 km fragment z najwyższą
górą na trasie Umberto Girometta (890 m npm).

Wysokość niepowalająca na
pierwszy rzut oka, po chwili jednak uświadamiam sobie, że na tym biegu wysokość
bezwzględna i względna to często to samo, a dwie godziny wcześniej fale morskie
niemalże obmywały mi stopy. W dobrej formie pokonuję górę i zbiegam szlakiem do
punktu Górnje Sitno na 72 km. Dalmackie ścieżki, które przemierzałem podobne są
do tatrzańskich, kamieniste, miejscami trudne technicznie. Różnią się drobnym
szczegółem, w Tatrach kamienie i głazy są poukładane, a w Dalmacji zazwyczaj
nie. Ostre, ruchome kamienie nastręczają trochę problemów i spowalniają tempo biegu. Pomimo tego o 3 w
nocy melduję się na 85 km po 12 godzinach biegu. Dostaję przygotowany przed
startem worek z moimi rzeczami, zmieniam jedynie buffkę i baterie w czołówce,
posilam się rosołem, zamieniam kilka zdań z dwoma zawodnikami, którzy
zdecydowali się na dłuższy odpoczynek i wyruszam w dalszą drogę już jako szósty
zawodnik. W głowie układa się plan ukończenia tego biegu w okolicach 24 godzin, jak zakładałem po cichu przed startem.
Zostaje 60 km, nogi dobrze współpracują, żołądek w porządku, głowa daje radę,
więc dlaczego by nie! Kilka następnych godzin dłuży się w oczekiwaniu na wschód
słońca, nogi zaczynają prowadzić protest włoski. Wykonują polecenia bardzo
powoli i ostrożnie, tempo słabnie, wzrok zmęczony sztucznym światłem i
wypatrywaniem taśm wyznaczających trasę biegu. O podbieganiu pod delikatne
wzniesienie nie ma mowy. Kończyny dolne wyczuwają najmniejsze pochylenie terenu
i automatycznie przechodzą do marszu. Wraz z pierwszymi promieniami słońca
dostaję smsy od rodziny i znajomych: jesteś szósty, Kasia atakuje pozycję
pierwszej kobiety! Napierasz gajowy! Nie wiem jak to się dzieje, że to zazwyczaj
w momentach kryzysu przychodzi pomoc. Świadomość, że kilkaset kilometrów dalej
jest Ktoś kto nie śpi, pamięta, śledzi wyniki cząstkowe i przede wszystkim
trzyma kciuki pomaga przezwyciężyć swoje słabości, dodaje wiary i siły do
dalszej walki. Wstaje nowy dzień, 110 km w nogach i jeszcze dwa szczyty i znowu
zobaczę Adriatyk. Do mety pozostaje nieco ponad klasyczny maraton. Tylko albo
aż... Nogi wysyłają niezbyt optymistyczne sygnały, że już może by tak skończyć
tą robotę... ale głowa nie przyjmuje tego do wiadomości. Mówi się, że dystanse ultramaratońskie
biega się nogami tylko do połowy, a później głową... Coś w tym jest! Dwadzieścia
kolejnych kilometrów pokonuję spokojnym tempem, wspinając się na dwa ostatnie
szczyty Gór Mosor, po czym melduję się w jedenastym punkcie kontrolnym,
położonym nad brzegiem morza. Długi zbieg oraz rosnąca temperatura dają mocno
się we znaki. Zaczynam odczuwać ból brzucha. Żołądek się buntuje i czuję jakbym
połknął kamień. Pozostaje 24 km biegu wzdłuż wybrzeża z lekkimi podbiegami i
ścieżkami nad urwistym brzegiem morza. Wiem, że nie będzie łatwo, że muszę pić
aby uniknąć odwodnienia. Na punkcie dostrzegam piwo, pytam wolontariuszy czy
można łyka… Pomaga! Brzuch zaczyna pracować na jako takim poziomie, piję
również colę i porywam chleb z nutellą. Mam chwilowy wstręt do całonocnego
menu. Pozdrawiam serdecznie wolontariuszy i lecę nadmorską promenadą w
miejscowości Brela z dziwną lekkością jakbym dostał drugie biegowe życie. Nie
przeszkadzał mi widok ludzi kąpiących się w morzu i odpoczywających w cieniu. W
głowie miałem jeden cel: meta. I świadomość, że z każdym ruchem robię krok
wprzód. Nigdy wcześniej nie odczuwałem takiej przyjemności biegu po chodniku
jak teraz. Zazwyczaj unikam asfaltu/kostki brukowej i biegam w terenie. Ale po
ponad 130 km pokonywania kamieni stojących, leżących, wywróconych, odwróconych,
przewróconych, ostrych i tych gładkich, bruk był jak balsam dla stóp. Jednak
trzy kilometry deptaka szybko się skończyło i znowu przywitała mnie kamieni
kupa… Mozolnie pokonuję kolejne kilometry bardziej idąc niż biegnąc. Mijam
jeszcze dwa punkty kontrolne, wmuszam w siebie izotonik, a przed sobą mam
ostatnie 8 kilometrów. Dostaję
informację, że Kasia jest pierwsza na 131 km i niezagrożona zmierza do mety,
powiększając przewagę. Myśl o tym, że Polka stanie na najwyższym stopniu podium
dodaje mi siły i staram się biec już bardziej siłą woli niż mięśni. Widzę już
panoramę Omiś i niebieski jęzor Cetiny wpadający do morza. Ostatnie kilka
kilometrów zbiegu pokonuję jakbym dopiero co wyszedł na bieganie. Nie myślę o
bólu, a moim organizmem rządzi euforia i endorfiny, które dzisiaj
przedawkowałem. Mijam pierwsze domy, wbiegam na plaże, 100m, 50m, 10m… Meta,
medal, gratulacje i kąpiel w nieco ciepłym Adriatyku.

Jest godzina 15:09.
Minęło ponad 24 godziny, plan wykonany, 6 miejsce open. Mówi się, że ukończenie
biegu długodystansowego to taki kawał dobrej roboty, niepotrzebnej nikomu. Może
i tak. Często staram sobie odpowiedzieć na pytanie po co to robię? Do czego to
mi jest potrzebne? Wtedy nasuwa mi się analogia do życia, w którym często
miewamy kryzysy i upadki dokładnie jak podczas wielogodzinnego biegu. Warto
wtedy mieć świadomość, że żaden dołek nie trwa wiecznie i że stać nas na więcej
niż się domyślamy.
Dziękuję bardzo za wsparcie
duchowe, mentalne i materialne Klubowi Biegających Leśników, Nadleśnictwu
Ustrzyki Dolne oraz wszystkim tym, którzy dopingowali całą noc i tym co
trzymali kciuki przez sen.
Tekst: Łukasz Dziuban